Wysłany: Wto 22:33, 18 Wrz 2007
Temat postu:
Moja historia...
Problem jest jeden: w jakim momencie dziejów jesteśmy? Gdyz nie będąc długowieczna jak elf czy Nazgul, historie moja musze co i raz osadzać w innych realiach. Cóż, przedstawie tę, która spisałam na potrzeby "Cieni Feanora", czyli XIX stulecie Trzeciej Ery.
Ankalime Nimgaladh-tiriel
Historia mojego życia
1. Pochodzenie
Pochodzenie moje jest czymś, z czego mogę być naprawdę dumna. Matka moja, Miriel, pochodzi z jednego z najdostojniejszych rodów Gondoru, rodu Hurina z Emyn Arnen... Natomiast mój ojciec, Halbarad syn Tuora, jest krewnym króla Aravala, pochodząc w prostej linii od córki króla Arnoru Arantara, Ancalime. Tak więc wywodzi się (zatem i ja również) z rodu Isildura.
Rodzice moi poznali się w roku 1820, gdy ojciec mój przywiódł poselstwo z Arthedainu na ceremonię upamiętniającą dziesięciolecie odzyskania Umbaru przez króla Telumehtara. Opowieść rodzinna mówi, że zdecydowanie więcej uwagi niż Królowi, poświęcał młodej krewnej jego Namiestnika... Jednakże mimo miłości, jaką do siebie zapałali, o mało co nic by nie wyszło z ich małżeństwa, gdyż matka moja za nic nie chciała wyruszyć na Północ, bojąc się i podróży, i „dzikich krajów północy”. Ojciec mój z kolei, jeden z najwyższych dostojników Arthedainu, nie mógł opuścić swojego kraju. Tak więc rozstali się, ale po kilku latach Halbarad, który widać bardzo pokochał Miriel, przybył do Minas Anor jako ktoś w rodzaju ambasadora króla Aravala... Pobrali się w 1824r., a w 1826 ja przyszłam na świat.
2. Młodość
Niewiele jest do powiedzenia o moim dzieciństwie i młodości. Szczęśliwie upływały między Białym Miastem a posiadłością Amrunbar w Lossarnach. Tyle co najwyżej, że zawsze bardziej rwałam się do miecza niż do igły. Zresztą ojciec mój, który nie doczekał się syna (mam bowiem jedynie cztery młodsze siostry: Lothwen, Nimloth, Helluin i Naerneth), sam uczył mnie posługiwać się mieczem.
3. Największa przygoda (jak dotąd)
W 1850 roku, poselstwo króla Aravala, przybyłe na koronację króla Narmacila II, przywiozło mojemu ojcu rozkaz powrotu do Fornostu. Tym razem moja matka, jako przykładna małżonka, nie mogła odmówić wyjazdu u boku męża. Zresztą, poznawszy Arthedain z opowiadań ojca, już nie uważała go za „dziki” kraj i nie obawiała się tam zamieszkać. Zatem wyruszyliśmy wszyscy na Północ.
Jechaliśmy oczywiście Gościńcem. Przejechaliśmy Calenardhon, przebyliśmy Isenę, zbliżaliśmy się do Tharbadu... W pewnym momencie wydarzyło się coś niezwykłego, coś czego nigdy dotąd nie przeżyłam... Miałam... jak to nazwać... przeczucie? wizję?... że muszę pojechać na wschód, w stronę Gór Mglistych. Poczułam, że muszę odłączyć od rodziny i sprawdzić o co chodzi, bo nigdy nie zaznam spokoju. Matka moja uznała to za kaprys i zabroniła oddalania się. Ale nie darmo dano mi imię najbardziej samowolnej kobiety w historii Dunedainów... Postawiłam na swoim. Zresztą pomógł mi ojciec, który wyglądał, jakby rozumiał, co się ze mną dzieje... Dał mi oddział żołnierzy jako eskortę i powiedział, że będą czekać na nas w Tharbadzie. Może pojechałby ze mną sam, ale matka bardzo źle znosiła podróż, i nie chciał zostawiać jej samej. Zresztą, ktoś musiał jechać przy wozach...
Pojechałam zatem z niewielkim oddziałem. I w miejscu, gdzie Glanduina wypływa z Gór Mglistych, trafiliśmy na kilkunastu Elfów walczących z bandą Orków. A właściwie była to raczej rzeź, jako, że Orków było ze cztery razy więcej, a Elfowie nie wyglądali na zbrojny oddział, choć, oczywiście wszyscy mieli broń. Oczywiście ruszyliśmy do ataku i dość szybko roznieśliśmy Orków na mieczach.
Ocaleni przez nas, byli to Elfowie ze Złotego Lasu. Jak nam powiedzieli, dziękując za ocalenie, wyruszyli z Lothlorien do przyjaciół w Rivendell. Jako, że w tej części Gór Mglistych ostatnio nie widywano Orków, czuli się bezpiecznie. Jak się okazało, poczucie bezpieczeństwa było złudne. Większość Elfów była ciężko ranna, prawdopodobnie zatrutą bronią. Nie mogłam ich tak zostawić, więc wysłałam posłów do ojca, by wyjaśnili mu co się dzieje i przekazali, że wyruszam z Elfami najkrótszą drogą do Imladris i stamtąd dotrę do Fornostu.
Wśród Elfów było dziecko. Elfia dziewczynka, Meliana. Jej rodzice należeli do tych najciężej rannych. Ona sama nie poniosła właściwie żadnych ran, tyle, że okropnie się wystraszyła. Jako, że ani jej matka, ani żaden z Elfów nie miał sił by zajmować się małą, ja opiekowałam się nią przez całą drogę do Domu Elronda.
W Rivendell okazało się, że nawet Mistrz Elrond nie potrafi wyleczyć ran zadanych zatrutymi ostrzami. Jedynym ratunkiem dla Elfów było odpłynięcie za Morze. Jako że droga do Szarej Przystani wiodła przez Arthedain, wyruszyłam wraz z nimi. Jednak nie pojechałam do Fornostu. Poprosiłam o możliwość towarzyszenia Elfom na wybrzeże. I wyrazili zgodę. Do Fornostu wysłałam tylko moich żołnierzy z wieściami dla rodziców. Przede wszystkim nie mogłam znieść myśli o rozstaniu z małą Melianą, która gorąco pokochałam, i chciałam być z nią jak najdłużej...
W Szarej Przystani moja mała elfia dziewczynka odmówiła wejścia na statek. Mimo bardzo młodego wieku była świadoma, że odpłynięcie oznacza pożegnanie Śródziemia na zawsze. A ona jeszcze nie miała kiedy poczuć się nim znużona. Zdaje się, że na jej decyzji zaważyło też to, że również bardzo się do mnie przywiązała podczas całej drogi oraz pobytu w Rivendell. Rodzice nawet jej bardzo nie namawiali. Chyba uważali, że ma prawo sama wybrać swój los. Mam wrażenie, że nawet byli z niej dumni. Sami cierpieli, że muszą opuścić Śródziemie i rozumieli swoją córkę. Odebrali tylko ode mnie przyrzeczenie, że odprowadzę ją bezpiecznie do Lothlorien i oddam pod opiekę pani Galadrieli. I odpłynęli.
Wyruszyłam zatem z Melianą w drogę powrotną. Po drodze odwiedziłam rodziców i wyjaśniłam im, że muszę wrócić na Południe. Matce oczywiście nie podobało się to, ale widziałam, że ojciec jest ze mnie dumny. Znów przydzielił mi eskortę i wyruszyliśmy. Dotarliśmy do Złotego Lasu bez większych przygód. Jednak do Caras Galadhon zostałam wpuszczona tylko ja i, oczywiście, Meliana. Żołnierze musieli pozostać u granic Lorien. Stanęłam przed panią Galadrielą z Melianą u boku i czułam, że rozstanie z ta małą złotowłosą istotką będzie ponad moje siły. Nie wiem skąd czerpałam odwagę, ale ośmieliłam się poprosić panią Złotego Lasu, by powierzyła mi opiekę nad małą elfką. Pani Galadriela długo patrzyła na mnie i na Melianę. Potem przemówiła, wprost do mojego umysłu. Nigdy nie zapomnę tego, co do mnie mówiła... Ale najważniejsze, że zgodziła się. Zobaczyła, że łączy nas głęboka miłość, i pozwoliła Melianie odejść mieszkać wśród ludzi, ze mną...
4. Obecne życie.
Ta Podróż Mojego Życia, jak ją nazywam, odmieniła moje życie zupełnie.
Po pierwsze, i najważniejsze, pojawiła się w nim Meliana. Zaprawdę, piękne imię – Melyanna, „dar miłości”.... Choć ja nadałam jej też drugie imię – Galathilien.
Po drugie, zobaczyłam trochę świata, odwiedziłam Imladris, Mithlond, Lothlorien... Zrozumiałam jak ubogie było dotąd moje życie. I wiem, że ta podróż nie będzie moją ostatnią. Chcę poznać, zobaczyć jak najwięcej. Zaczęłam się zarazem interesować historią Ardy i od powrotu jednym z moich ulubionych miejsc jest Biblioteka Królewska.
A jednocześnie – zobaczywszy tak wiele, zrozumiałam... poczułam... że jedynym miejscem, gdzie tak naprawdę mogę żyć na stałe, jest Gondor. Po wyjściu z Lorien skierowałam swoje kroki nie na Północ, do rodziców, ale na Południe, do Minas Anor. I kiedy ujrzałam szczyt Mindolluiny, wiedziałam, że dobrze uczyniłam. A jaką radość przeżyłam, gdy pobiegłam na Plac Fontanny, by przywitać się z Drzewem! Przecież nie umiałabym żyć z dala od Niego! Ja, która nadałam sobie imię Nimgaladh-tiriel – Strażniczka Białego Drzewa!
To było po trzecie, więc teraz po czwarte. Kiedy byłam w Domu Elronda, pewnego dnia ośmieliłam się i spytałam go, co sądzi o tym moim przeczuciu, dzięki któremu znalazłam Melianę i ocaliłam jej rodziców. Najpierw długo patrzył na mnie, a potem powiedział: „Jesteś córką Halbarada, tak? Z rodu Isildura? Cóż, w rodzie Tar-Minyatura nierzadkie były przypadki przebłysków jasnowidzenia. Czemuż byś i ty nie miała być nimi obdarzona?”. Nie wiem co o tym myśleć...
I po piąte. Przez całą drogę z rannymi Elfami nie mogłam sobie wybaczyć, że nie potrafię im pomóc. A kiedy Mistrz Elrond powiedział, że mogliby zostać wyleczeni, gdyby pomoc nadeszła od razu, poczułam się naprawdę źle. Zatem będąc już w Minas Anor pierwsze kroki z Placu Fontanny skierowałam do Domu Uzdrowień i poprosiłam Opiekuna, by pozwolił mi się uczyć. I odtąd codziennie długie godziny spędzam pielęgnując chorych i zdobywając wiedzę na temat leczenia i ziół leczniczych...
Jeśli epoka, w ktorej przychodzi mi żyć, jest inna, historia jest wciąż ta sama, tyle, że np. jeśli jest to w okolicy Wojny o Pierścień, ojciec mój przybywa do Gondoru jako jeden z towarzyszy Thorongila (no i Minas Anor nazywa sie juz Minas Tirith
)
Hethridu, mimo że znałam wcześniej Twą historię, po raz kolejny zrobiła wrażenie. A słowa:
"Ten las nie jest tak piękny i barwny jak nasze zagubione pod powierzchnia morza lasy Region czy Neldoreth, a będzie stawał jeszcze bardziej szary i posępny, a jednak kochajmy Go, za to ze jest, sam w sobie, kochajmy go nawet gdy mrok zgęstnieje i rozpełzną sie po nim ohydne stwory. W naszej pamięci na zawsze pozostanie piękny."
poruszyły jakieś struny mojej duszy. Może dlatego, że tak prawdziwe są w naszych czasach...